Prater, jedno z największych wesołych miasteczek w Europie. Miłośnicy elektronicznej rozrywki dostaną tutaj swoje, aczkolwiek czasy świetności salonów gier minęły trzy dekady temu.
Wiedeń, dawny matecznik Habsburgów. W krypcie pod kościołem Kapucynów obszedłem grobowce z ich wypatroszonymi ciałami (serca i wnętrzności składowano osobno), a w pałacu Schoenbrunn spojrzałem w oczy cesarzowej Sisi, ponoć najpiękniejszej kobiety XIX wieku, której włosy czesano codziennie przez okrągłe trzy godziny. Mijając uczelnię, na której dwukrotnie odrzucono papiery Hitlera, zmierzałem ku Dunajowi. To tam, w gęstych lasach Habsburgowie po zakończeniu pracy biurowej oddawali się polowaniom. Tereny te zwali Praterem.
Obecnie znajduje się na nich największe w mieście miasteczko uciech, przeznaczone nie dla niewiernych mężów, lecz dla graczy wszelakiej maści. Na Praterze można szaleć do woli – bujać się na karuzeli 40 metrów nad ziemię albo jeździć wyposażoną w hiper dopalanie windą. Gdy błędnik uspokoił się, rozejrzałem się za starymi, dobrymi automatami. Prawie ich tam nie było! Tylko kilka odgrzewanych kotletów w stylu Daytona USA, poza tym jednoręcy bandyci i nieuczciwie namagnesowane maszynki z piętrzącymi się stosami monet. Żadnych wirtualnych wodotrysków na Praterze nie doświadczyłem.
Przypominałem sobie wówczas o inauguracji londyńskiego Sega World, na którą w połowie lat 90. zostałem wysłany, by zrobić relację. To miała być świątynia gier, wyposażona m.in. w nagrane kosztem milionów dolarów filmy z samym Michaelem Jacksonem. Kilka pięter znajdującego się przy Piccadilly Circus Trocadero zastawiono nowoczesną technologią, wśród której nie brakowało automatów ze stanowiącym wówczas szczyt konsolowego szpanu Tekkenem ani połączonych ze sobą maszyn z Daytona USA. Nie liczyły się jednak interaktywne tunele strachu ani holograficzne projekcje w zamkniętych salkach. Najwięcej frajdy sprawiała umieszczona na samym końcu jazda samochodzikami wyposażonymi w armaty miotające piłeczkami. Żadnych trików, jedynie blacha, elektryczność i stara jak świat siła grawitacji. Po kilku latach Sega World zbankrutowała. Także na Praterze dzieci wolą jeździć prymitywnymi, ale mimo wszystko prawdziwymi samochodzikami, niż włazić do jakichś pseudo-wirtualnych wynalazków. Midge Ure z Ultravox w słynnym kawałku dedykowanym Wiedniowi rozwodził się o wszystkich ulotnych rzeczach, jakie tam zobaczył, by zawyć na koniec: „Och, Wiedniu, one nic dla mnie nie znaczą!” Będąc na Praterze, poczułem dokładnie to samo w stosunku do gier i ich wirtualnych ambicji.
Oficjalna strona wesołego miasteczka na Praterze
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Salony gier zdechły u nas mniej więcej w połowie lat 90tych. Wówczas nikomu ich nie było szkoda. Dzisiaj wraca za nimi nostalgia 🙂
W Galerii Mokotów do niedawna był duży salon gier. Stał raczej pusty. Teraz jego miejsce zajęła ruchliwa Pizzeria Wapiano, miejsce wyróżniające się tym, że jesz ile chcesz niby za free, a kasują cię hurtowo na wyjściu.
To, z czego także słynie Wiedeń, to przepiękne kawiarnie. Podobno jest ich tu aż trzy tysiące. Najbardziej znane, takie jak Café Central, Havelka, hotel Sachera czy cukiernia Demel nie są na moją kieszeń, ale zajrzeć tam zawsze można, by popatrzeć na stylowy wystrój, eleganckich wiedeńczyków pogrążonych w gazetach czy panie w kapelusikach plotkujące o swych sąsiadach. W kawiarniach nie brak także turystów w krótkich spodniach i szerokich koszulkach.