Było lato 1992 roku, pamiętam to dobrze, bo reprezentacja Janusza Wójcika dokonywała w Barcelonie cudów. Wynik typu 5:1 z jakimś zespołem był niepamiętny od czasu mundialu w Hiszpanii.
Miałem już prawo jazdy, zabierałem więc rodzicom żółtego fiata 126p, jechałem pod hotel Forum, stawałem na chodniku obok przystanku w stronę Pragi i sprzedawałem losy loterii Express. Dzienny zysk oscylował w okolicach 500,000-800,000 starych złotych. Przepracowałem tak całe wakacje, w weekendy szukając szczęścia na Placu Zamkowym – ale tam było trudniej, bo wyrzucała mnie z niego straż miejska. Różni ludzie do mnie przychodzili, ale generalnie tacy weseli, chcący kupić dla zabawy jeden los. Z chamstwem spotykałem się tylko ze strony konkurencji z innego „malucha”, która groziła mi podcięciem opon, jeśli się nie wyniosę z ich rewiru. Na szczęście były to jakieś bezzębne staruchy, którym trudno było wierzyć w ich szumne deklaracje. Po wakacjach miałem kieszenie pełne Skłodowskich i Wyspiańskich – łącznie coś około 25 milionów złotych. Po raz pierwszy własne pieniądze i tylko jeden cel przed oczami.
Moje Atari 800XL gniło na biurku, ciągle jeszcze podłączone do czarno-białego telewizora turystycznego, ale nie potrafiące wykrzesać z siebie już niczego, co by wydało się interesujące. C64 też po skończeniu Defender of the Crown, Zaka McKrackena i Last Ninja nie dostarczyło niczego godnego dreszczy. Amiga mnie ominęła. Widziałem w budzie pod Stadionem Dziesięciolecia jakieś niesamowite gry, na Grzybowskiej jeszcze w czasie Atari ST straszył mnie gość z laserem z Obliteratora. Widziałem, jak grali w Dungeon Mastera, ale to nie była moja bajka. Na parę lat zniknąłem ze świata gier, studiowałem malarstwo, czytałem Poego i Prousta, a przy okazji stałem się amatorskim tenisistą. Ale chciałem wrócić do gier. Teraz sobie przypominam, że przełom nastąpił właśnie latem 1992 roku, gdy w jakiś cudowny sposób wpadł w moje ręce Top Secret. To był numer z warownią Le Chucka na okładce. A w środku – Another World, Secret of Monkey Island 2, piękne kolorowe gry, jakich nie miałem okazji nigdy wcześniej oglądać. Tak, dwadzieścia pięć milionów, za które mogłem kupić używany samochód, postanowiłem przeznaczyć na najnowszy komputer. Będzie służył do nauki – uspokajałem rodziców.
Najpierw chciałem kupić peceta w firmie Profus, bo byli najbardziej renomowani. Salon znajdował się na Świętokrzyskiej, w zburzonym na dniach bloku. Tyle że Profus za bardzo się cenił i 25 milionów ledwo starczyłoby na okrojonego peceta, w dodatku bez monitora. Szukając dalej, trafiłem do firmy Rodent na Brackiej. Brodaty gruby pan prezes ścisnął dłoń mnie i tacie, gdy usiedliśmy z nim do rozmów o kupnie sprzętu. W końcu dogadaliśmy się i z mojego biurka zniknęło Atari, przenosząc się do szafy, z której nie wyszło przez wiele kolejnych lat, a na jego miejscu zjawiła się szara obudowa ze stojącym na niej pięknym 14-calowym monitorem. W październiku 1992 roku 386SX z 80-megowym dyskiem i 2MB RAM wydawał się promem kosmicznym.
Zanim jednak na mój warsztat trafiły hity z Top Secretu, otrzymałem dyskietkę z czymś innym. Wiadomo było, że wtedy raczej się nie wybierało. Pierwszą grą, którą uruchomiłem na nowym sprzęcie, było Gods od Bitmap Brothers. Spędziłem w tych lochach ze dwa tygodnie, przechodząc wciąż te same komnaty, nie mogąc oderwać oczu od ich piękna. Miotałem nożami, budziłem gargulce, zbierałem serduszka, pokonałem wielkiego rycerza. To była gra, która otworzyła przede mną sezam z pecetowymi cudami. Najwspanialsza przygoda w przededniu zmierzenia się z Another World, Flashbackiem, Curse of Enchantia, Eye of the Beholder czy wreszcie Betrayal at Krondor i Shadow of the Comet.
Po latach spotkałem człowieka odpowiedzialnego za Gods, jednego z trzech założycieli Bitmap Brothers. Siedliśmy w knajpce El Caribe i zajadając frytki z kaktusa, gadaliśmy o starych czasach. Powiedziałem Mike’owi Montgomery’emu, że jestem gigantycznym fanem Gods i że to od nich zaczęła się moja pecetowa przygoda. Uśmiechnął się, a potem opowiadał o tym, jak cztery lata po premierze Godsów wykończył go Westwood Studios. Nagle w jego oczach pojawiły się łzy, gdy powiedział „I was running out of money”. Zapamiętałem te słowa, bo rzadko kiedy ktoś mówi tak szczerze o swoim niepowodzeniu. Wtedy, w epoce poznałem jedynie szczęśliwą część tej historii. Czczę Gods po dziś dzień, próbowałem ostatnio nawet ponownie zagrać, ale już po paru minutach byłem bez choćby jednego życia. I tak jest dobrze. Ci Bogowie żyją nadal w mojej głowie. Nie muszę ich już więcej oglądać.
Źródło grafiki: screenshot