Fani do dziś oskarżają go, wraz z ostatnim prezesem Commodore Mehdim Alim, o doprowadzenie do upadku firmy. Irving Gould nie żyje od wielu lat, ale jego postać budzi kontrowersje.
Twarzą Commodore był przez lata Jack Tramiel. To on pojawiał się w programach telewizyjnych i na targach, wychwalając kolejne sukcesy firmy, której formalnie był dyrektorem generalnym. Owe sukcesy były nie byle jakie. Skalę wzrostu najlepiej opisuje wzrost giełdowego kursu. W 1977 roku jedna akcja kosztowała 2 dolary, a już sześć lat później, po premierze C64 i u szczytu rynkowej hegemonii Commodore, jej cena wzrosła do 60 dolarów. Tramiel, nazywany czasem anty-Jobsem, rzucał bezpośrednie i bardzo poważne wyzwanie Apple, które kiedyś bezskutecznie próbował kupić, a potem zamierzał wymieść z rynku, masakrując starzejące się Apple II dzięki znacznie tańszemu C64 – nie mówiąc już o zepchniętym w nicość komputerze Lisa, który Steve Jobs wyceniał na 10 000 dolarów. To nie jest jednak tekst o Tramielu. Wielki Jack występuje w nim w tle, my skoncentrujemy się zaś na postaci człowieka, dzięki któremu Commodore w ogóle mogło istnieć, a dokładniej – na opisaniu kulisów jego kluczowych decyzji.
Do spięć pomiędzy Tramielem a głównym udziałowcem firmy i zarazem szefem rady nadzorczej Irvingiem Gouldem dochodziło już w 1982 roku, gdy ten pierwszy nawet na moment zrezygnował z pracy dla Commodore, ale zaraz potem powrócił. Wydawał się niezastąpiony, ale jak to w życiu bywa, tylko do pewnego momentu. Na początku 1984 roku Gould miał już na jego miejsce czekającego w blokach startowych menedżera Marshalla Smitha.
Dokładnie 10 stycznia 1984 roku odbyło się za zamkniętymi drzwiami zebranie rady nadzorczej Commodore. Tramiel już od kilku dni był mocno poddenerwowany, więc czuło się wiszącą w powietrzu awanturę. Wielki Jack wyszedł ze spotkania w jego trakcie i następnie wraz z rodziną wyjechał z Nowego Jorku. Trzy dni później ogłosił, że rezygnuje z posady dyrektora i odchodzi z firmy. Nigdy nie powiedział, co dokładnie wydarzyło się podczas owego zebrania. Ani on, ani jego synowie, ani Gould nie chcieli tego zdradzić. Dopiero pod koniec 2015 roku na jednym ze spotkań Leonard Tramiel opowiedział, jak to wyglądało. W jego wersji Wielki Jack miał przekonywać Goulda, że nie może traktować firmy niczym własnego folwarku, na co inwestor miał odpowiedzieć krótkim „Do widzenia”. Obaj panowie już nigdy więcej nie zamienili ze sobą ani jednego słowa.
Dokładnie dwa tygodnie po tej feralnej radzie nadzorczej Steve Jobs zaprezentował Macintosha, dobijając moralnie i finansowo Commodore. Kilka miesięcy potem były asystent Tramiela Michael S. Tomczyk wydał książkę „Home Computer Wars”, która po dziś dzień stanowi jedyne pisemne źródło wiedzy na temat Irvinga Goulda. Jest to pozycja napisana z pozycji człowieka wiecznie zadowolonego, który niczego i nikogo nie krytykuje, jednak kilka spostrzeżeń i opisów Tomczyka jest wartych każdych pieniędzy. Pozwalają one na zrozumienie, skąd w ogóle wziął się Irving Gould.
Urodził się w 1919 roku, był więc o dziewięć lat starszy od Tramiela. O jego młodości praktycznie nic nie wiadomo poza tym, że zajmował się interesami wszelakiej maści i był znany w Toronto, gdzie działalność prowadziło również Commodore. Firma od 1962 roku była spółką giełdową, zamieniając swój dalszy człon z Business Machines na International. Gould posiadał również spółkę Interpool, zajmującą się wypożyczaniem kontenerów i na niej głównie zarabiał pieniądze. Inne przedsięwzięcia traktował jako okazyjne inwestycje.
Prezesem założonej przez Jacka Tramiela firmy był w tamtym czasie C. Powell Morgan, jednocześnie zarządzający grupą kapitałową Atlantic Acceptance Corporation. W 1965 roku popadła ona w tarapaty, nie będąc w stanie spłacić krótkookresowej pożyczki. Kanadyjska komisja rządowa ustaliła, że dochodziło do nieprawidłowości na tyle poważnych, że Morgan zapewne trafiłby za kratki. Postępowania nie dokończono, gdyż następnego roku oskarżony zmarł na białaczkę. Owo zdarzenie postawiło Tramiela w trudnej sytuacji, gdyż jako osoba powiązana z Morganem, korzystająca z jego usług, znalazł się na cenzurowanym. Żaden bank nie chciał mu udzielić pożyczki. I wówczas pojawił się Irving Gould, wyłożył na stół 400 tysięcy dolarów amerykańskich, otrzymując za to ekwiwalent w postaci 17% akcji Commodore. Od tego czasu był ważną postacią w firmie, ale ciągle jeszcze nie trzymał steru w rękach.
Irving Gould powiedział kiedyś, że najlepszym biznesem, jaki robił w życiu, była sprzedaż tanich, podłych kalkulatorów na początku lat siedemdziesiątych. Ten okres okazał się przełomowy dla całego Commodore. Wszystko zaczęło się od tego, że firma swą działalnością nadepnęła na odcisk jednemu z gigantów przemysłów elektronicznego w USA – zlokalizowanemu w Dallas Texas Instruments, które w 1975 roku postanowiło wejść na rynek kalkulatorów. O twardości pięści Teksańczyków przekonała się najpierw firma Bowmar, która zbankrutowała zaduszona niczym królik przez pytona. Ciężko było konkurować z koncernem, który ceny kalkulatorów potrafił umieścić na tak niskim poziomie, że przebijanie jego oferty oznaczałoby sprzedaż grubo poniżej kosztów podzespołów. Po stłamszeniu Bowmaru przyszła kolej na wypraszanie z rynku Commodore. W 1976 roku firma przy przychodzie ze sprzedaży na poziomie 56 milionów dolarów notowała stratę 4 milionów.
To był kluczowy moment z dwóch powodów. Po pierwsze, realia nauczyły Tramiela, że biznes to wojna. Artykuły łączące to hasło z pobytem młodego Jacka Trzmiela w Auschwitz, choć charakteryzuje je poetyckie zacięcie, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Pamiętajmy to dobrze – boss swe późniejsze biznesowe praktyki przyswoił w połowie lat siedemdziesiątych od Texas Instruments.
Drugą konsekwencją pobojowiska na rynku kalkulatorów było zrozumienie przez Tramiela i Goulda, że ich firma nie przetrwa na rynku bez technicznego wsparcia. Główny inwestor Commodore był gotów dołożyć do firmy swoje własne pieniądze, jeśli tylko powstałby racjonalny plan, jak je spożytkować.
Gdy spojrzymy na mapę Ameryki Północnej, z jednej strony jeziora Ontario widzimy panoramę wieżowców Toronto. Nieco niżej, na przesmyku łączącym ów akwen z jeziorem Erie szumią słynne wodospady Niagara. Na południu, już po przekroczeniu granicy Kanady z USA trafiamy do stanu Pensylwania, w którego południowo-wschodnim krańcu, blisko Nowego Jorku znajduje się miasto Norristown. To właśnie w nim działała i miała własną fabrykę firma MOS Technology, podobnie jak Commodore zderzająca się z wielkimi możnymi świata elektroniki, tyle że nie z odzianymi w kowbojskie kapelusze Teksańczykami, lecz z twardzielami z Chicago. Z pamiętającą czasy Wielkiego Kryzysu Motorolą.
Do porządku przywołał MOS Technology pozew sądowy, w którym Motorola nie bez racji wyciągała argument, że jej byli inżynierowie z Chuckiem Peddlem na czele bezprawnie wykorzystywali patent na procesor 6800. Przygotowania do batalii sądowej wystraszyły właściciela MOS Technology, firmę Allen-Bradley, która wolała porzucić interes niż wikłać się w proces z Motorolą. MOS Technology zostało przekazane jej pracownikom. Na stole czekała ugoda z gigantem z Chicago. Potrzebny był jeszcze tylko zastrzyk gotówki.
MOS było latem 1976 roku łatwym kąskiem do przejęcia, okazją, jaka w branży technologicznej trafia się raz na dekadę. Nie jest jasne, kto i w którym dokładnie momencie dostrzegł ją w Commodore. Wiadomo jednak, że Irving Gould musiał sięgnąć do własnego konta po 3 miliony dolarów i przekazać je Commodore na wykup MOS oraz fabryk na Dalekim Wschodzie, gdzie składano kalkulatory. Ta strategiczna decyzja doprowadziła do niesamowitego rozwoju firmy do kształtu i skali, z których wszyscy ją znamy. Transakcja zakupu firmy Chucka Peddle’a odbyła się we wrześniu. Wartość giełdowa Commodore wynosiła w tamtym momencie 60 milionów dolarów, a transakcja przewidywała przekazanie MOS niecałych 10% akcji. Po jej dokonaniu Gould jako prezes rady nadzorczej i główny udziałowiec Commodore był już niekwestionowanym panem i władcą całego przedsiębiorstwa.
Przejęcie MOS Technology przez Commodore nosi pewne cechy wspólne z wykupem Atari przez Warner Communications. Nolan Bushnell tak dowodził Atari, że przy niemałych przychodach generował straty i dopiero przeorganizowanie firmy przez nowy management pozwoliło jej wystartować do gwiazd. W przypadku Commodore pozyskanie nowej technologii, z procesorem MOS Technology 6502 na czele, pozwoliło na wzięcie udziału w zupełnie nowej konkurencji – w wyścigu, którego celem było przygotowanie pierwszego komputera domowego w przystępnej cenie. Siedzibę firmy przeniesiono z Toronto do West Chester w stanie Pensylwania, by być bliżej fabryki i biur MOS Technology.
To Chuck Peddle osobiście namówił Tramiela, żeby wyprodukować komputer PET (Personal Electronic Transactor). Wcześniej udał się z tym projektem do pracujących w garażu Steve’a Jobsa w Los Altos dwóch młodych fanatyków, którzy od 1 kwietnia 1976 roku pracowali pod banderą Apple, ale ci nie byli zainteresowani współpracą. Szczęście po raz kolejny uśmiechnęło się do Commodore. To, co wydarzyło się w ciągu siedmiu kolejnych kilku lat, doprowadziło do apogeum, gdy sprzedaż przekroczyła miliard dolarów, a Commodore sprzedawało więcej komputerów niż reszta branży razem wzięta. Wtedy też Irving Gould doszedł do wniosku, że Jack Tramiel nie jest właściwą osobą do prowadzenia firmy o tak wielkim zasięgu.
Zachowało się kilka zdjęć Goulda, z których najsłynniejsze pochodzi z artykułu w New York Magazine. Nie był to korzystny tekst. Przypominał, że po spadku akcji Commodore z poziomu 60 dolarów do 10 w 1985 roku Gould jako posiadacz 20% udziałów stracił około 300 milionów dolarów. Autor artykułu wskazywał również, że przyszłość Commodore stoi pod znakiem zapytania z powodu nierozwinięcia sieci handlowej – większość sprzętu sprzedawano za pomocą wielkich sieci typu K Mart.
Najważniejsze jednak wspomnienia dotyczące jego osoby napisane zostały przez Michaela Tomczyka, który zapamiętał go jak przystojnego, sześćdziesięcioletniego kosmopolitę, legitymującego się cechami biznesmena światowej klasy. Tkwiła w nim również królewska nuta, objawiająca się w sposobie bycia i rozmowy z ludźmi. Sporo czasu spędzał w swoim domu na Bahamach, stąd pracownicy Commodore widzieli go wiecznie opalonego i z tym samym dyskretnym uśmiechem. Był bardzo spokojny, uprzejmy, miał maniery zawodowego golfisty. Tomczyk określa go wręcz mianem demokraty, gdyż nigdy nie obnosił się ze swoim bogactwem, a jednocześnie zawsze uważnie słuchał wszystkich stron podczas zgromadzeń zarządu. Dodajmy do tego, że w przeciwieństwie do Tramiela Gould bywał szczodry dla pracowników, czego wyrazem był choćby prezentowany przez nas niepublikowany wcześniej dokument.
Istnieje całkiem prawdopodobna teoria wyjaśniająca dlaczego Gould w końcu wyrzucił Jacka Tramiela. Ciężko przypuszczać, żeby ten golfista dał się ponieść nerwom i z powodu emocji pozwolił odejść człowiekowi, który odpowiadał za sukces godnej podziwu linii komputerów. Za tą decyzją stał zapewne plan sprzedania całego Commodore.
Zrozumiemy to, gdy zobaczymy, kim był następca Tramiela w fotelu dyrektora generalnego. Gould na jego miejsce przygotował liczącego prawie dwa metry, przypominającego Skandynawa, siwiutkiego Marshalla Smitha. Nieco wcześniej to właśnie on był architektem, który dopracował umowę sprzedaży Interpool, czyli kontenerowej firmy Goulda. Zanim dał się namówić na przyjście do Commodore, powiedział, że nie chce mieć do czynienia z Tramielem. Gdy zostało to spełnione, pojawił się na jego miejscu i zaczął restrukturyzację w stylu blitzkriegu.
Musiało nastąpić coś nieprzewidzianego, że w 1984 roku nie udało się sprzedać Commodore, bo już w kolejnych miesiącach Smith wygenerował przekraczającą 200 milionów stratę i stał się niepotrzebny. Ostatnią nadzieją dla Commodore miały być jego nowy dyrektor generalny oraz Amiga, ale to już temat na osobną opowieść.
Gdy w 2004 roku Irving Gould umierał, mało kto o nim pamiętał. Jak pisał Michael Tomczyk, był tajemnicą nawet dla pracowników firmy. Nie ocalał ani jeden wywiad z nim, nawet we wspomnianym artykule w New York Magazine nie pada ani jeden cytat z niego. Amerykańscy fani celują w złośliwych, a często chamskich komentarzach pod adresem Goulda. Prawda jest jednak taka, że gdyby Jack Tramiel nie spotkał go pół wieku temu, nie byłoby Commodore, które znaliśmy i wielbiliśmy.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski