Moim najwcześniejszym wydarzeniem z dzieciństwa jest spacer z Tatą po świeżo zbudowanej, nieczynnej jeszcze wówczas dla ruchu kołowego estakadzie w centrum Warszawy.
Pięćdziesiąt metrów dalej lśnił czystością młodziutki Dworzec Centralny. To tam kilka lat później zrodziły się gry. Znający topografię tego zapaskudzonego dziś terenu, kojarzą rondo z McDonaldsem. Za PRL był to magiczny rewir, w którym w przyciemnionych lokalach rozstawiano jedne z pierwszych automatów w Warszawie. Automatów z grami wideo, a nie hazardowych, rzecz jasna. W samym centrum tego ronda stała fontanna, którą można było zobaczyć w filmie Brunet wieczorową porą.
W zachodnim skrzydle znajdowała się kawiarnia, z której zalatywało kawą Inką i fetorem Radomskich. Odwiedzałem ją, bo na lewo od drzwi stało kolorowe pudło. Space Invaders – legenda, pradziad wszystkich gier. Na Space Invaders głównie patrzyłem, bo sama gra była dla mnie za trudna. Gdy raz czy dwa zmierzyłem się z nią, szczerzące kły zlepki pikseli dopadały mnie zaraz po wrzuceniu miedzianej pięciozłotówki. Przyglądałem się więc jak lokalni bossowie, strzeliwszy sobie kawę lub piwko, wystrzeliwują ufoków jak kaczki.
Minęło kilka kolejnych lat. Automaty z Defenderem i Vanguardem miały czas swojej świetności, ale szybko stały się reliktami. Spowszedniał nawet Vastar, w którym robot przedzierał się przez polne krainy, odkrywając w końcu Statuę Wolności. Na Atari bawiłem się w tak rozwinięte graficznie produkcje jak Zorro czy Starquake, a na Amstradzie zasmakowałem tajemnic miasta Dun Darach. I oto nagle na Centralnym, przy wyjściu do tramwajów ustawiono Space Ace! Automat posiadał grafikę jak z filmu Disneya, bijącą na głowę wszystko, co wcześniej zrobiono. Nic dziwnego, skoro grę wyprodukował Don Bluth – animator, który zwolnił się z Disneya, by robić własną karierę, za co go zresztą później szykanowano. Zabawa w Space Ace ograniczała się do klepania w odpowiedni przycisk w odpowiedniej chwili, ale mimo to ten pierwszy w historii film interaktywny ściągał takie tłumy, że pasażerowie jadący na Pragę nie mogli się dopchać do schodów. Owa rewolucja zakończyła się w momencie, gdy przystanek dalej, na giełdzie przy Grzybowskiej zaczęto sprzedawać Maniac Mansion, a zaraz po nim Zaka McKrackena.
Dworzec Centralny nie miał już czym na to odpowiedzieć. Odpadały kolejne kawałki sufitu, na korytarzach rozgościli się narkomani, a w historycznym miejscu lądowania Gwiezdnych Najeźdźców straszy dziś jedynie sucha jak wióry pizza. Czas zatarł pamięć o mekce, do której kiedyś tak często pielgrzymowałem.
Dokument o powstawaniu Dworca Centralnego
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Pamiętam jeszcze salon gier na zapleczu „rudego wieżowca” oraz na Dworcu Wschodnim. Ten pierwszy był raczej wcześniej niż te z Centralnego.
Na półkach prawie nic nie było ale na stołach polaków było zawsze dużo i wszystkiego. Dziś mam 50 lat – wszystkiego jest pod dostatkiem (poza pracą, uczciwością, bezpieczeństwem), ale bez wahania zamieniłabym się na tamte czasy i to nie aby mieć kilka latek a po to by mieć tamte chęci do życia.