Niegdyś społeczeństwa upadały z powodu podbojów, zamachów stanu czy susz. Obecnie wiele z nich toczy rak politycznej poprawności.
Polityczna poprawność, tu akurat wyrażane jest to w sposób otwarty, wzięła się z polityki, gdzie w XIX wieku w niektórych wypowiedziach pojawiały się sugestie, że o czymś się świadomie nie mówi albo z pełną premedytacją eliminuje go z gry poprzez ucięcie z nim kontaktów. Metody wykluczenia i niemówienia o pewnych rzeczach przybyły nie z kosmosu, lecz ze starej dobrej polityki. Jej języka, który przemilczając pewne sprawy, stworzony został po to, by załatwiać konkretne interesy. Poza tym polityk znajduje się w specyficznym położeniu – nie może otwarcie wskazywać wad poszczególnych jednostek lub – nie daj Boże – pewnych grup społecznych, gdyż naraża się przy tym na zarzut niedbania o społeczeństwo jako całość, do czego w gruncie rzeczy został przecież powołany.
Do świadomości społecznej idea politycznej poprawności zaczęła przenikać na początku lat 70. Ruch feministyczny i pokłosie afery Stonewall spowodowały, że – i legły tu zapewne szlachetne założenia – zaczęło się kształtować przekonanie, że niemówienie o kobietach w kuchni czy zabawach gejów w klubach przyczyni się do złagodzenia napięć społecznych i zapewni dyskryminowanym wcześniej grupom lepszą integrację. Przenosząc to na szerszą płaszczyznę, niemówienie o wadach i różnicach zaczęto rozumieć jako drogę do polepszenia relacji społecznych.
Począwszy od 1976 r. nastąpił rozwój paraolimpiad. Niepełnosprawni sportowcy zmagali się w tym samym roku co klasyczna olimpiada, zaś od 1988 r. te wydarzenia ulokowano tuż po zakończeniu zmagań „sprawnych”. O ile w Montrealu czy Seulu wygrywali najszybsi, najskoczniejsi i najsilniejsi, to w paraolimpiadach triumfy święcili… najmniej niepełnosprawni?
W 1990 roku zamieszczony w New York Timesie artykuł autorstwa eksperta od Chin Richarda Bernsteina spopularyzował pojęcie „politycznej poprawności”. Gdy cztery lata później Oscara otrzymała „Filadelfia” Jonathana Demme, była to oficjalna pieczęć świata amerykańskich mediów, że to, co wcześniej nieomawiane lub wręcz zakazane, trafia do mainstreamu.
Nie warto tracić czasu na omawianie systemu kar, jaki zaczął obowiązywać na amerykańskich, a następnie innych uczelnianych kampusach dla kogoś, kto począwszy od lat 80. łamał zasady politycznej poprawności. Ciekawsze są szersze implikacje wprowadzenia systemu niemówienia o różnicach i wadach. Zauważmy, że w hollywoodzkim kinie – w którym kodeks Haysa upadł przecież w 1969 r. – w pełni dozwolone jest pokazywanie użynania głów w potokach krwi, ale niedozwolone jest (zapewne z powodu obawy o oskarżenia o upadlanie) pokazanie włosów łonowych kobiety, o niesymulowanym seksie w ogóle nie wspominając. Za powiedzenie, że jakiś konkretny Murzyn jest intelektualnym analfabetą, mówca zostałby zapewne wyklęty – bo zarzucono by mu, że poprzez wskazanie koloru skóry sugeruje, że całą tą rasę charakteryzują jakieś przywary. A pracownik skarżący się, że siedzący z nim biurko w biurko kolega przez pół dnia patrzy mu w oczy, a na komputerze ma otwarte zdjęcia umięśnionych ogierów? Lepiej, żeby tego nie robił, bo zobaczy papier z wypowiedzeniem jeszcze przed zachodem słońca.
Wyniesienie małych spraw do wielkości odpowiadającej masowym problemom to także jedna z cech politycznej poprawności. No bo przecież skoro chce się je naprawić, to trzeba je nagłośnić. Wszystko to dzieje się w przestrzeni oficjalnej, natomiast nadejście internetu i nieskrępowanej wolności słowa spowodowało, że odpór politycznej poprawności przyszedł w dużej mierze w formie skrótowej, chamskiej, prymitywnej. Co intelektualistom dało asumpt do zastanowienia, czy przyjęcie zasady bezideowości może mieć jednak sens. Ponieważ niewskazywanie różnic to tak naprawdę bezideowość.
Paradoksalnie polityczna poprawność stanowi przy okazji negację demokracji, gdyż blokuje większości realizację pewnych praw, jeśli byłyby one w sprzeczności z interesem mniejszości. A to prowadzi do blokady jakichkolwiek działań.
Kluczowym pytaniem jest jednak to, czy te wszystkie zdarzenia dzieją się samoistnie, czy stanowią – być może od pewnego momentu – jakiś plan mający implikować szersze zmiany. Najpierw społeczne, potem gospodarcze, a na końcu geopolityczne. Faktem jest, że w zalewie Europy przez azjatyckie i afrykańskie nacje można dostrzec klincz, w którym obowiązuje polityczna poprawność. Politykom, przynajmniej tym nieradykalnym, nie wolno o tym wprost mówić. Gazetom nie wolno pisać, że jakiś sklepikarz w Berlinie został zdławiony przez otaczające go kebaby przybyszów z Turcji i Bangladeszu. A w mediach z całą pewnością bezpieczniej jest ponarzekać na bijące dziko z rana dzwony kościelne, których słuchania ktoś sobie nie życzy, niż na tumult podczas parady równości, zakłócającej komuś innemu spokój podczas czytania książki na ławce.
Pewne jest to, że społeczeństwo, w którym wyrobiony został odruch niewyróżniania się, poddawania woli niemówienia o pewnych sprawach oraz uznawania różnic za normę, w ciągu kilkudziesięciu, może stu lat, straci instynkt samozachowawczy. Stanie się podatne na podbój – czy to hybrydową metodą medialno-gospodarczą, czy poprzez fizyczną interwencję. Wystarczy pojeździć po Hiszpanii czy Grecji, gdzie to spustoszenie widać chyba najbardziej. W wielu miastach bezrobocie sięga 50%. Uchodźcy upakowani są na stadionach niczym w zamkniętych obozach. Na ławkach w parkach siedzą ludzie, którym nie chce się podejmować walki o cokolwiek. Plus tysiące zamkniętych witryn sklepowych. I żadnego krzyku, że świat się wali – tylko obojętność i niewskazywanie winnych.
Jeśli dorzucić do tego najnowsze badania Eurostatu, że w 2017 r. Szwecja odnotowała wskaźnik jednoosobowych gospodarstw domowych na poziomie 51,4%, wskazuje to na absolutnie dramatyczną sytuację demograficzną tego kraju. Czy ktoś to potępia? Nie, ponieważ nieposiadanie dzieci objęte jest parasolem poprawności politycznej. W całej Unii Europejskiej ów wskaźnik wynosi 33,6%. Wśród liderów tendencji są również Dania i Litwa, ale wydaje się niemal pewne, że wymarcie rodowitych Szwedów nastąpi jako pierwsze.
Jakże proroczy wydaje się dziś tekst Marka Dutkiewicza z początku lat 80. – „Nadciąga noc komety, ognistych meteorów deszcz, nie dowiesz się z gazety, kto przeżyje swoją śmierć”.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Uuuuu… [xxx]fobia.
Niepoprawne politycznie wywody… i nie zostało to usunięte? Trudno uwierzyć!
Szwecja od ładnej dekady jest już bardziej islamska niż europejska. Ruscy nie będą musieli jej najeżdżać, o co tak bardzo teraz boją się media szwedzkie, postulując zwiększenie funduszy na obronność, bo zostanie rozsadzona od środka.
Teraz w najbliższych wyborach może się to nie tyle skończyć, co dojdzie do radykalizacji tzw. zwykłych obywateli.
Czasami mam wrażenie, że „bycie europejczykiem” znaczy tyle co „bycie trendy”: używaj sobie życia ile chcesz, jak masz ochotę na marihuanę, to sobie zapal (jest dostępna w każdej aptece lub „Coffee Shopie), jak masz ochotę na dziecko, to jest „in vitro” (refundowane z państwowych – czyli podatników – pieniędzy), jak nie masz ochoty na dziecko, to – rzecz jasna – możesz się „wyskrobać”, a jak ci się odechce życia, to możesz się udać do najbliższego gabinetu lekarskiego i poprosić o „zastrzyk śmierci”.