O „Demonie” Marcina Wrony słychać było głównie w kontekście tragicznej śmierci reżysera w trakcie Festiwalu Filmowego w Gdyni.
Przyczyny jego samobójstwa nie są znane, a my możemy jedynie snuć przypuszczenia. Presja nie do wytrzymania? Zbyt duża artystyczna wrażliwość? A może coś innego, coś złowrogiego i demonicznego, jak atmosfera ostatniego dzieła, jakie przyszło mu stworzyć?
Piotr przybywa do Polski z Londynu, aby ożenić się z Żanetą, córką bogatego właściciela ziemskiego. Wesele ma odbyć się w odpowiednio zaaranżowanej, starej stodole. Podczas prób oczyszczenia terenu, Piotr znajduje zakopany w ziemi szkielet. Od tej pory zacznie staczać się w otchłań szaleństwa, serwując widzom magiczny, wciągający i przerażający spektakl.
W rolę Piotra wciela się znakomity izraelski aktor Itay Tiran. Może nadużywam wyrazu „demoniczny”, ale trudno mi inaczej nazwać wyraz jego twarzy tuż po pierwszym kontakcie z tajemniczym znaleziskiem. A im dalej w las, tym Tiran coraz bardziej hipnotyzuje, ani razu nie ocierając się przy tym o śmieszność. Jego opętańczy występ śmiało można porównać do najlepszych w gatunku: Lindy Blair, Jennifer Carpenter czy Anthony’ego Hopkinsa. To występ na miarę najbardziej prestiżowych nagród filmowych. Drugi plan nie pozostaje w tyle, a na szczególną uwagę zasługuje genialny występ Andrzeja Grabowskiego, a także role Adama Woronowicza, Włodzimierza Pressa czy Agnieszki Żulewskiej.
W wielu miejscach „Demon” przypomina doskonałe „Wesele” Smarzowskiego. Morze alkoholu, tańce i bardzo specyficzne, charakterystyczne postacie. Z czasem Wrona dokłada kolejne elementy tej układanki, cały czas pamiętając o warsztacie. „Demon” to jeden z najsprawniej zrealizowanych i nakręconych filmów ostatniej dekady, a nietuzinkowe ujęcia potrafią zachwycić nawet najbardziej wybrednego widza.
Na siłę można próbować zaklasyfikować „Demona” do innego gatunku, jednak to właśnie do stylistyki kina grozy jest mu najbliżej. W pewnym momencie pada wręcz nazwa żydowskiego demona, doskonale znanego fanom filmowych horrorów. Nie ma się co jednak zniechęcać, ponieważ film Wrony ma prawo spodobać się nawet tym, którzy kino grozy omijają szerokim łukiem.
Świetnie wypada zestawienie nadnaturalnego bytu z tzw. „chłopskim rozumem”, którym cechuje się zdecydowana większość bohaterów. Ten mix grozy z humorem jest zaskakująco sprawny i wreszcie możemy z czystym sercem powiedzieć, że mamy w Polsce nowoczesny film z elementami grozy z prawdziwego zdarzenia, czerpiący jednocześnie garściami z samego serca epoki romantycznej. „Demon” straszy magiczną atmosferą, wzbudza tęsknotę do czasów minionych i skutecznie próbuje trafić w gusta zarówno starszej, jak i młodszej publiki. Wielka szkoda, że to ostatni film Wrony. Jestem pewien, że niejednokrotnie udałoby mu się nas jeszcze opętać.
Źródło grafiki: Kino Świat
Minął ponad miesiąc od śmierci pana Wrony, a zapowiadanego raportu z toksykologicznej sekcji zwłok cały czas nie ma. Ciekawe jak to interpretować?
Polacy to potrafią szmiry kręcić bo czymże jest wykorzystywanie naszych słabości narodowych i obnażanie ich w takich pożal się Boże filmach.