Nawet nie będę starał się udowadniać, jak ważnym filmem dla wielu kinomanów jest „Terminator” oraz jego sequel – na dziełach Jamesa Camerona wychowało się całe pokolenie.
Trzecia i czwarta część po dziś dzień oceniane są natomiast przez fanów serii bardzo różnie, często nawet skrajnie. Podobnie jest i będzie z „Terminator: Genisys”, które od samego początku ma na zachodzie złą prasę. Niesłusznie zresztą.
Widzowie nie pokochali wizji przyszłości z „Terminator: Salvation”, a to co fabularnie działo się w latach 80′ i 90′ pozostało niedoścignionym wzorem. Punkt wyjścia nowej części osadzony jest wprawdzie w roku 2029, kiedy to ruch oporu pod wodzą Johna Connora wciąż walczy ze Skynetem i nawet zdobywa przewagę, ale to tylko prolog. Cwana korporacja znajduje sposób by odwrócić losy wojny – sięga po podróże w czasie i wysyła jednego z Terminatorów do przeszłości, aby zmienić ją na swoją korzyść. Pozwoliło to twórcom pogrzebać w kanonie serii i poprzestawiać wszystko w taki sposób, by widzowie mogli poczuć się jak dawniej.
Connor (świetny Jason Clarke) wysyła w przeszłość, prosto do 1984 roku, swoją prawą rękę – Kyle’a Reesa. W roli tej wystąpił zaskakująco dobry Jai Courtney, który niniejszym zmył skazę na honorze, jaką był występ w „Die Hard 5”. To chyba największe zaskoczenie, że ten zazwyczaj drętwy aktor potrafił tak dobrze wcielić się w swoją postać.
Zadaniem naszego bohatera będzie oczywiście ochrona Sary Connor (Emilia Clarke). Przeszłość jednak została już bezpowrotnie zmieniona, a linie czasowe z poprzednich filmów nałożyły się na siebie. Osobiście nienawidzę takich zabiegów, ponieważ dają twórcom zbyt wiele swobody i możliwości przekreślenia jednym ruchem „wszystkiego co było”. Na szczęście ekipa od „Terminator: Genisys” na łatwiznę nie poszła.
Widzowie niezaznajomieni z poprzednimi częściami (są tacy?) mogą mieć problem z odnalezieniem się w uniwersum, ale twórcy dbają o to, by co chwila w mniej lub bardziej bezpośredni sposób wyjaśnić zawiłości stanowiących główny motyw podróży w czasie. Oczywiście niektóre z tych pokrętnych tłumaczeń siłą rzeczy brzmią banalnie i idiotycznie, ale z grubsza trzymają się kupy. Co więcej, scenarzyści wiedzą kiedy ich film jest najbardziej narażony na śmieszność. Idealnie identyfikują te momenty i od razu kontrapunktują je lekką, zabawną scenką lub odzywką, która pozwala przymknąć oko na niedociągnięcia.
No i wreszcie esencja: nowy „Terminator” to film pełen świetnych efektów specjalnych i szalonych akcji, okraszonych na dodatek wspaniałą muzyką. Wszystko to czyni z niego idealnego kinowego blockbustera, który obok „Jurassic World” i „Mad Maxa” uzupełnia wakacyjną ofertę wysokobudżetowych hiciorów. Ale prawdziwą bombą jest tu nieśmiertelny Arnold. Przyznajcie, że to właśnie dla Schwarzeneggera chcecie zobaczyć ten film. Twórcy pomysłowo wykoncypowali sobie jak usprawiedliwić podeszły wiek aktora, którego na ekranie jest sporo. Facet jak powiedział tak zrobił – wrócił. I znów robi stylowy rozpierdziel.
Niestety „Terminator: Genysis” ma też wady. Jest o jakieś 20-25 minut za długi, a od kiepsko zrealizowanej sekwencji pościgu helikopterami tempo porządnie siada, prowadząc już do przeciętnego, chociaż akceptowalnego zakończenia. Szkoda też, że z racji zmniejszonej kategorii wiekowej twórcy musieli iść na pewne ustępstwa. Aż chciałoby się, żeby niektóre sceny były bardziej soczyste. Na szczęście większość elementów w filmie Alana Taylora po prostu zagrała, a fani klasycznych odsłon Terminatora powinni wyjść z kina przynajmniej usatysfakcjonowani.
Źródło grafiki: UIP
Oglądałem wszystkie cztery (nie wiem, dlaczego nie piszą tu o „Terminator: Ocalenie”). Klasyka kina, efekty. Wszystko jest super. Ale jeśli chodzi o „ścieżkę czasu”, to jest totalny banał. Jest bowiem Linda, rodzi się jej dziecko – John. Blebleble… później jest szefem ruchu oporu. I co się dzieje? Wysyła gościa w przeszłość, żeby ganiał za Arnim. A później, jak wszyscy wiedzą, ten facet, którego wysłał John, płodzi Johna. I tu jest totalny paradoks. Bo skąd niby wziął sie pierwszy John Connor? Niemniej udam się do kina, bo to cykl, jak Gwiezdne Wojny. Fani gatunku powinni to obejrzeć …(chyba).
Terminator Genesis to film o miłości cyborga T 800 (podstarzaly Arni) do Sary Connor. Pojawia się Kyle Reese o wyglądzie postapokaliptycznego gladiatora, który T 800 wkurza. Pytanie – czy po Dniu Sądu ocaleni nie glodowali czasem, bo nowy Kyle wygląda jak nakoksowany? To nie film J.Cammerona, ale warto obejrzeć dla Arniego, efektów (155 mil $) i z sentymentu. Ja jestem sentymentalny.