Bardzo długo wzbraniałem się przed pójściem do kina na nowego „Mad Maxa”. Jak się okazało, całkiem niesłusznie. Kultowe mity nie zostały zbrukane.
Na swoją obronę, miałem kilka dobrych powodów: po pierwsze seria z Gibsonem nigdy nie była dla mnie szczególnie ważna, po drugie trailery były tragiczne, a po trzecie nienawidzę Toma Hardy’ego w absolutnie każdym wydaniu. Niemniej jednak entuzjastyczne recenzje i rekomendacje znajomych w końcu skłoniły mnie do zmiany zdania. Cieszę się z takiego obrotu spraw, ponieważ jeśli oglądać nowe przygody Maxa, to tylko na dużym ekranie.
Chociaż Mel Gibson został zastąpiony przez wspomnianego wyżej Hardy’ego, wbrew pozorom najważniejsza zmiana nie nastąpiła. Oto za kamerą nowego „Mad Maxa” (zauważcie brak czwórki w tytule) ponownie stanął twórca oryginalnej trylogii – George Miller. To nic, że facet ma już 70 lat na karku, ponieważ nic nie stracił ze swojej drapieżności. Co więcej, miałem wrażenie jakby całe życie czekał na moment, w którym dostanie 150 milionów dolarów na realizację swojego opus magnum. „Idź i rób swoje”, zdawali się mówić producenci. A Miller poszedł i zrobił.
Zmieniły się aktorzy, zmieniły się czasy, ale nie zmieniła się generalna idea stojąca za „Mad Maxem”. Ot znów mamy wielkie pustynne tereny i ludzi (czy to jeszcze ludzie?), którzy starają się w nich po prostu przeżyć. Równie ważna co benzyna stała się woda. Maxa poznajemy, kiedy zostaje zabrany do niewoli w Cytadeli rządzonej przez przerażającego i ohydnego zarazem Immortan Joe (Hugh Keays-Byrne, odtwórca roli Toecuttera z pierwszego „Mad Maxa”!). Karykaturalny czarny charakter rządzi twardą ręką, a poddani mu boją się nawet pisnąć. Niewolników z opresji niczym Spartakus chce wyciągnąć Imperator Furiosa (świetna Charlize Theron). Chociaż sprzymierzy się z Maxem, to właśnie ona przez większość filmu będzie grała pierwsze skrzypce.
Odsunięcie tytułowego bohatera na drugi plan to zresztą celowy i całkiem skuteczny zabieg, który pokazał, że najważniejszy jest tutaj wykreowany przez Millera świat. Z Maxem, Furiosą czy bez nich nadal pierwsze skrzypce będą grały karykaturalne kreatury na drugim planie, nieprzebrane hałdy piachu czy skonstruowane naprędce z pozostałych po apokalipsie części wymyślne pojazdy, które nadal są fetyszem Millera.
Jeśli chodzi o fabułę, nie ma tu miejsca na żadną przenośnię czy metaforę. To DOSŁOWNIE dwugodzinny film o ludziach którzy wyjeżdżają z punktu A na środek pustyni, a potem wracają. Nie ma tu absolutnie niczego więcej, ale to jak owa podróż tam i z powrotem jest zrobiona, zrywa z głów beret. Na ekranie widać każdą wydaną złotówkę – czy to w momencie, gdy bohaterowie wjeżdżają w sam środek burzy piaskowej czy to podczas obowiązkowego pościgu na końcu. Wszystko to w rytm dzikusów walących w bębny i płonących gitar (!).
Wybierając się na „Mad Maxa” Anno Domini 2015 musicie całkowicie wyłączyć myślenie i pozbyć się jakichkolwiek oczekiwań wobec historii czy bohaterów. Idziecie do kina doświadczyć wizualnej orgii komputerowych i praktycznych efektów specjalnych, dymu, kurzu, morza ognia, zgrzytu metalu i warkotu silników. A krwi prawie nie ma.
Źródło grafiki: Warner Bros
Najpierw ze zdziwieniem i dystansem, potem z zaciekawieniem, a na końcu z pełnym zaangażowaniem oglądałam najnowszy film Millera. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. Jest chaotyczny, porąbany, wciągający i cholernie intensywny. To groteskowo-filozoficzny wypas pełen szaleństwa w czystej formie. Ciężko ten film opisać. Ciężko o nim rozmawiać. Jego się po prostu ogląda i przeżywa. To naprawdę świetne kino (przypominam) rozrywkowe, także nastawcie się na klimat, zdjęcia i emocje, a nie samą fabułę. Drobne zawiedzenia rekompensują wspaniały soundtrack – niepokojący i piękny i… cała reszta. To technicznie perfekcyjny film. Drugi raz w tym roku wyszłam z kina (wcześniej „Birdman”) z myślą, że czegoś takiego jeszcze nie było. A aktorsko? Trio: Hardy, Theron i Hoult – jedno wielkie wow! Nie wiem kto z nich był najlepszy, Hardy miał mniej możliwości pokazania się, o Theron wiemy od lat, że to klasa sama w sobie (te jej oczy!), a Hoult… No właśnie, ogromne, pozytywne zaskoczenie. Dał bardzo dojrzały, świadomy i zapadający w pamięć występ.