Oryginalny doktor Frankenstein nie żyje od pięciu lat, ale jego godzące w podstawy człowieczeństwa pomysły powracają na tapetę.
Mowa oczywiście nie o postaci wymyślonej przez Mary Shelley, lecz o Robercie J. Whicie (1926-2010), amerykańskim neurochirurgu, który w sposób pionierski otworzył przed ludzkością przeraźliwą wizję transplantacji mózgu.
White jako pierwszy na świecie dokonał w 1970 roku przeszczepu głowy małpy. Osobnik po operacji był sparaliżowany, ale żył. Reagował na odgłosy, wodził oczami za obiektami, przyjmował pokarmy. Zdołał przetrwać cały tydzień w swej nowej tożsamości. Potem wykonano kolejne eksperymenty, które jednak zostały potępione przez naukowy świat. Mówiono o barbarzyństwie, a sam White doczekał się mało chlubnego przydomku „doktor Frankenstein”.
W latach 90. naukowiec nie ustawał w próbach rozwijania badań i kierował się ku najbardziej kuszącej go opcji, czyli przeprowadzeniu tej samej operacji na człowieku. Jako potencjalnych pacjentów widział albo Stephena Hawkinga, albo sparaliżowanego aktora Christophera Reeve. Z planów nic nie wyszło. Gdy White umierał, wydawało się, że to już koniec zmagania się z prawami natury.
Teraz do mediów powróciła informacja o możliwym przeszczepie ludzkiej głowy. Gwiazdą programów telewizyjnych staje się pracujący w Turynie dr Sergio Canavero. Twierdzi on, że w ciągu dwóch lat będzie gotów do skutecznej transplantacji najważniejszego ludzkiego organu, czyli mózgu. Kusi jednocześnie wizją poprawiania natury i pomocy tym, których ciało odmawia posłuszeństwa.
Nie będzie to wszakże zabawa dla ubogich. Canavero szacuje, że operacja będzie wymagać udziału około stu chirurgów, może trwać nawet półtorej dobry, zaś delikwent, który się jej podda zmuszony będzie uiścić opłatę w szacowanej wielkości 10 mln dolarów. Co będzie potem? Tego ani Canavero, ani nikt inny nie potrafi przewidzieć. Jedną rzeczą jest to czy pacjent zdoła przetrwać tę makabryczną operację, ale ważniejszym pytaniem jest: co się w takiej sytuacji dzieje z ludzką świadomością? Badania zdają się wskazywać, że to kwas RNA obecny w całym ciele odpowiada w jakiejś części za pamięć oraz to, co nazywamy świadomością. To nie jest domena jedynie mózgu. Jasno więc można się domyślać, że skutki przeszczepu głowy będą nieprzewidziane.
Na szczęście to, o czym mówi Canavero, pozostaje ciągle w domenie science fiction. Na razie nie wiadomo oficjalnie o ani jednym przypadku transplantacji ludzkiego mózgu.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Faktycznie było o tym dzisiaj w Wiadomościach.
Uważam, że warto przeszczepić głowę świni człowiekowi. Człeko-świnia najlepiej by się nadawała do rządzenia w dzisiejszych czasach.
Podobno pokonał główną trudność, czyli połączenie rdzenia kręgowego. Jeśli tak, to czemu nie zajmie się mniej kontrowersyjnym pod względem etycznym pomaganiem osobom po urazach kręgosłupa skoro i tak interesują go metody używane w terapiach osób sparaliżowanych? Sukces w przywróceniu komuś sprawności, i to jakiś spektakularny z pewnością ułatwiłby mu realizację implantacji głowy.
Czy jego metoda użycia glikolu polietylenowego ma coś wspólnego z metodą rekonstrukcji rdzenia kręgowego u szczurów przy wykorzystaniu zastrzyków z tegoż glikolu [Borgens 2001]? W bibliografii nic o tym nie ma. Tak jakoś mi to wygląda na skok na granty. Sama publikacja też ukazała się w czasopiśmie o niezbyt robiących wrażenie statystykach.
Dr Canavero nie jest jednak jedynym naukowcem, który zastanawiał się nad możliwościami przeszczepiania głowy. Pierwszy na ten pomysł wpadł rosyjski uczony Włodzimierz Demichow. W 1958 r. przyszył głowę, barki i przednie łapy szczeniaka do szyi dorosłego owczarka. Psy miały wspólny układ krwionośny, jedno serce i wspólne płuca. Były neurologicznie zsynchronizowane, co oznaczało, że kiedy jedna głowa piła wodę, druga też ją próbowała chłeptać; kiedy jedna dyszała, druga robiła dokładnie to samo. Jednak obie głowy nieustannie ze sobą walczyły, próbując się zniszczyć.
Demichow zapewniał na specjalnej konferencji prasowej, że jego eksperyment ma pomóc w opracowaniu technik, które umożliwią transplantacje serca i płuc u ludzi. Ale u uczestników spotkania widok męczących się psów budził jedynie strach. Specjaliści uznali to doświadczenie za „przekroczenie granic etycznych i złamanie obowiązującej w medycynie zasady: primum non nocere” (po pierwsze nie szkodzić).